Po okresie europejskiej tułaczki Woody Allen wreszcie powrócił do swej ojczyzny, do miejsca, w którym czuje się najlepiej oraz w którym powstały najważniejsze jego dzieła. Efekty owej repatriacji
Po okresie europejskiej tułaczki Woody Allen wreszcie powrócił do swej ojczyzny, do miejsca, w którym czuje się najlepiej oraz w którym powstały najważniejsze jego dzieła. Efekty owej repatriacji widoczne są na ekranie już od pierwszych minut jego pierwszego nowojorskiego filmu od czasów "Melinda i Melinda". To ten Allen, którego pokochaliśmy. Znów. Wreszcie.
Scenariusz "Whatever works" reżyser odkurzył ze swych dawnych zbiorów i w istocie duch jego dawnych dokonań, jeszcze z czasów "Manhattanu", jest tu silnie wyczuwalny. Jest to opowieść podstarzałego mieszkańca "Wielkiego Jabłka" nazwiskiem Boris Yellnikoff. Boris, choć grany przez komika Larry'ego Davida, w istocie jest alter ego samego Allena. To zgryźliwy cynik, przeświadczony o swoim geniuszu i trapiony przez uciążliwe neurozy narcyz. Pewnego dnia w jego uporządkowane życie "niedoszłego zdobywcy nominacji do nagrody Nobla" niespodziewanie wdziera się postać naiwnej prowincjuszki imieniem Melody (Evan Rachel Wood). Radosna, pełna życia i pozbawiona dachu nad głową dwudziestolatka wprowadza się do mieszkania Borisa i wnosi nieco bałaganu do jego monotonnej egzystencji. Wielkomiastowy inteligent broni się rzecz jasna rękami i nogami przed tą brutalną interwencją w swój żywot, ale nawet on nie jest w stanie oprzeć się urokowi dziewczyny. Nie jest w stanie do tego stopnia, ze już wkrótce jest gotów przystać na jej propozycję wspólnego ożenku. A na tym dziwnych perypetii wszak nie koniec...
"Whatever works" od napisów początkowych, zrealizowanych w charakterystycznym, allenowskim stylu, uderza swą werwą. Towarzysząca im wdzięczna piosenka w wykonaniu Groucho Marxa z filmu "Sucharki w kształcie zwierząt" wprowadza w błogi nastrój i zwiastuje półtorej godziny wyśmienitej zabawy. Potem jest już tylko lepiej. Znów króluje typowy dla twórcy "Annie Hall" kąśliwy, inteligentny dowcip. I to w najlepszym wydaniu, jakiego nie widzieliśmy u tego reżysera co najmniej od paru ładnych lat. Z całym szacunkiem dla jego ostatnich dokonań, które też w pełni doceniam - dopiero przy "Whatever works" znów poczułem ten powiew niepowtarzalności, który towarzyszył jego najlepszym dokonaniom. I pal licho, że nie ma tu nic nowego, że wszystko już gdzieś kiedyś było u tego pana. W końcu właśnie między innymi ta monotematyczność stanowi o sile jego twórczości. Znów jest miejsce na dysputy w wykonaniu sfrustrowanych inteligentów, liczne romanse, dużo dosadnej błyskotliwości i odrobinę sentymentalnej zadumy.
Warto również zaznaczyć, że choć samego Allena na ekranie brak (nad czym zawsze w takich przypadkach boleję i co ostatnimi czasy stało się wręcz regułą), to owej "nieobecności" nie odczuwa się tu tak silnie. Dobrani przez niego odtwórcy radzą sobie w swoich rolach bardzo dobrze i perfekcyjnie czują klimat kina swego mistrza. Zwłaszcza wspomniany David i jego młoda podopieczna Wood tworzą wielce zgrabny, naturalnie uzupełniający się duet. W ogóle, gdy tak spojrzeć na całą tą historię, wyłania się z niej jedna wielka harmonia. Każdy z bohaterów znajduje tu swe miejsce, wszelkie perypetie znajdują swe logiczne rozwiązanie. To Nowy Jork w rozkwicie, pogrążony w miłości. I doprawdy wierzę, że takie spojrzenie na ludzką egzystencję, nieco frywolne, lekkie i rozsądne zarazem nie jest wynikiem czystego przypadku, a raczej życiowych doświadczeń i mądrości samego reżysera.
P.S. W całym filmie najgorszy jest - co bynajmniej specjalnie nie dziwi - jego polski tytuł. Stąd też, aby dbać o wątły stan własnego zdrowia, postanowiłem w recenzji unikać wszelkiego używania tego "koszmarka" wymyślonego przez dystrybutora. Woody Allen