Gdyby ktoś mnie obudził w środku nocy i zapytał co w życiu widziałem, odpowiedziałbym chyba "Cienie".
No, też jakoś tak mam... Mało ostatnio oglądam, a czasu na filmweb (na którym kiedyś sporo siedziałem i sporo tu pisałem) nie mam za wiele, więc niech samo to, że właśnie dla "Cieni zapomnianych przodków" przerywam kilkuletnie (!) milczenie, będzie świadectwem wagi, jaką ma dla mnie ten film... A na poważnie: zdjęcia - rozwalają, facet miał oko i warsztat największych mistrzów pędzla. Muzyka - totalna, zwłaszcza że cała filmowa narracja jest prowadzona w rytm sopiłek czy trombit (choćby pierwsze kadry we wsi, kiedy wszystko właściwie gra - dzwonki, stukania w drewno, piski fujarek). Sam pomysł na kino - stworzyć coś między etnograficznym esejem, ludową klechdą a jeszcze dit'ko wie czym - niesłychanie nowatorski, aż nie chce się wierzyć, że to głuchy ZSRR sprzed ponad pół wieku. Są takie dzieła, po których ma się wrażenie, że obejrzało się coś absolutnego, totalnego - to jest jedno z nich...